ANIELSKA SOBOTA

Jest sobota 11 stycznia 2014 r. Spieszę do naszej bazy hospicyjnej, bo dziś wypada mój dyżur.
Czekamy jeszcze na przybycie reszty naszego składu, a są to dziś: doktor Maria, pielęgniarka Ania, klerycy: Kamil i Konrad (od kilku lat bardzo dobrze układa się nasza współpraca z naszym WSD – przyszli księża uczą się z nami posługi hospicyjnej) i ja, Monika. Okazuje się, że – jak to często u nas bywa – pomieszały się nam plany. Najpierw jedziemy do pana, który wczoraj został przyjęty pod opiekę, a którego stan jest bardzo zły. Oddajemy się w opiekę Matce Bożej, a Doktor po drodze opowiada do kogo jedziemy.

Wchodząc do domu, witamy się z panem Augustynem. Jest tak chudziutki, że pod skórą odznacza się każda kosteczka. Ma podłączony tlen i materac przeciwodleżynowy. Obok żona, która próbuje podać jakąś zupkę lub kisielek (wciąż bezskutecznie) i dwoje dorosłych dzieci. Wczorajszy wieczór był przerażający dla rodziny, bo wszyscy myśleli, że chory odejdzie. Na szczęście było hospicjum i atak duszności został pokonany. Jednak rodzina nie jest przygotowana na śmierć. Chory, choć tak wyniszczony przez chorobę, do ostatnich dni jeszcze uczestniczył w życiu rodziny. Doktor bada, osłuchuje, podajemy leki do tzw. motylka. Nasza pielęgniarka Ania szkoli córkę, która będzie to dalej robić. W tym czasie syn przywozi z naszej wypożyczalni specjalistyczne łóżko dla taty. Wszystko opisane, pokazane. Umawiamy się, że ja przyjdę tu w poniedziałek przed 12, aby zrobić kolejny roztwór leków do podania.

Spieszymy się, bo jedziemy daleko za Skaryszew na pogrzeb naszej zmarłej pani Ani. Udaje nam się dotrzeć na czas (co nie często się zdarza). Jest kilku celebransów, klerycy, wolontariusze i pełen kościół ludzi. Wszyscy chcemy się modlić i dziękować dobremu Bogu za dar tego życia. Rzadko się zdarza, ale w tym domu modlitwa przy umierającej trwała nieustannie. Najbliżsi mieli nadzieję do końca, że zdarzy się cud i myślę, że się zdarzył. Chora odeszła, ale za jej sprawą wiele modlitw popłynęło w niebo przez te kilka dni. To widać było Bogu potrzebne w dzisiejszym zagonionym świecie!

Trochę zmarzliśmy w kościele, na szczęście mamy ogrzewanie w samochodzie i daktyle do jedzenia. Doktor Maria zna już okoliczne miejscowości, więc nie wracamy do Radomia, tylko drogą „na skróty” jedziemy w okolice Wierzbicy. Pana Władysława znamy już od dłuższego czasu. Jest tu biednie. Grzyb na ścianach. Na posterunku przy chorym – żona, która sama ledwo chodzi, ale zawsze częstuje „czym chata bogata” (pyszne kanapki), my natomiast tym razem przywozimy chleb i materac na wymianę, bo obecny już podziurawiony jak ser szwajcarski. Stąd już blisko do pani Ani. Następuje mała konsternacja. Nie wiemy jak rodzina zareaguje na alumnów. Podejmujemy decyzję: chłopaki idą w sutannach i niech się dzieje! Oczywiście, nie było czym się martwić zawczasu! Nasza podopieczna jeszcze młoda, bo pięćdziesięciokilkuletnia osoba, ale mocno zmieniona przez chorobę. Nie możemy
się nadziwić, że para ze zdjęcia, wyglądająca jak serialowi aktorzy, to ci sami ludzie! Podczas
badania, chłopaki wychodzą do kuchni robić kawę. Za kilka dni nasze dziewczyny przyjadą tu pobrać krew do badania.

Kiedy wychodzimy z wizyty, okazuje się, że następuje kolejna zmiana planów. Ja i klerycy zostajemy u naszej rodziny osieroconej, którą mieliśmy w planie odwiedzić, a dziewczyny wracają w okolice Odechowa, gdzie właśnie odszedł nam chory.

Wchodzimy do domu, gdzie dwa tygodnie temu umarło dziewiętnastomiesięczne dziecko, nasza Weronika. Na miejscu łóżeczka stoi już szafka, tylko miejsce w sercu nadal puste. Jak ciężko! Pozostały łzy, wspomnienia i jeszcze raz powrót do tego, co było. Czy można było temu zapobiec? Zapobiec chorobie? Łzy się kręcą w oku na widok matki kryjącej twarz w dłoniach, gdy mówi o swoich przeżyciach! Brakuje nam naszego aniołka!

Jesteśmy jak zwykle spóźnieni. Wracamy do bazy, gdzie odbywa się już ważne spotkanie, na którym podejmujemy bardzo ważną decyzje. Chcemy objąć większą liczbę chorych. Sprawa jest o tyle trudna, że nasze dwie lekarki mają już i tak napięty rozkład dnia, a zwiększona ilość podopiecznych, musi się równać z obecną jakością naszej posługi! Ciężki orzech do zgryzienia, gdy ma się tylko 12 pielęgniarek i kilkunastu wolontariuszy niemedycznych! Ale jak to jest napisane: „dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych”, a my chcemy nasze dzieło robić razem z Nim, więc może z Jego pomocą...

Spotkanie się kończy, klerycy wracają do seminarium (dzięki chłopaki!), a my wracamy do pana Augustyna. Już na pierwszy rzut oka widać, że chory odchodzi, ale najbliżsi tak go kochają, że wcale nie dopuszczają takiej myśli do siebie. Staram się wytłumaczyć spokojnie żonie, że choremu potrzebny jest już tylko spokój i modlitwa. Ania prosi o gromnicę. Zaczynamy odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Pan Augustyn „patrzy już nie widzącymi oczyma” gdzieś w dal, oddycha bardzo cichutko, coraz wolniej, wolniej... Doktor zamknęła dłonią otwarte powieki.

„Anielski orszak niech Twą duszę przyjmie,
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba.
A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi
Aż przed Oblicze Boga Najwyższego.”

We trzy myjemy i ubieramy zmarłego. Kręgosłupy bolą od nachylania się nad niskim łóżkiem (rodzina nie zdecydowała się przenieść chorego na przywiezione łóżko). Uściskiem ręki i uśmiechem dziękujemy sobie za skończony dyżur, życząc również spokojnej nocy. Kiedy wchodzę do domu jest 23.40.

Ps. Zacytowany tu refren, pochodzi z jednej z najpiękniejszych pieśni śpiewanych na
uroczystościach żałobnych – o aniołach i Miłosierdziu Bożym.
 Wasz korespondent hospicyjny

Monika Wężyk